*RECENZJA* - Byredo, De Los Santos
Parę razy ostatnio zdarzyło mi się usłyszeć/przeczytać, że Byredo to żadna nisza, a marka perfum, które ładnie mają wyglądać na Instagramie. Każdy oczywiście ma prawo do swojej opinii - ja, na przykład, z tą powyższą w ogóle się nie zgadzam. Mam bowiem wśród tych jedynych w swoim rodzaju biało-czarnych, minimalistycznych flakonów wielu sprawdzonych ulubieńców. Różo w Rose of No Man’s Land jest w moim absolutnym różanym topie. Kocham dojrzałą figę z pieprzem w Eleventh Hour. Mam bzika na punkcie soczystego hibiskusa połączonego z kawą w Velvet Haze. Blanche rozwala system w temacie czystego prania. Bije na głowę nawet… CLEAN. Najnowsza premiera ponownie dowodzi, że Byredo potrafi robić zapachy ciekawe, niebanalne, a przy tym przyjemne w noszeniu. Do moich ulubieńców tej szwedzkiej marki właśnie dołączyło De Los Santos.
„W ciągu ostatniego roku zacząłem badać podejście do tematu straty w różnych kulturach, aby zmienić moją osobistą perspektywę. Nie chciałem „iść dalej” ani „iść do przodu”, ponieważ oznaczałoby to, że muszę zapomnieć. Zamiast tego chciałem stworzyć sposób na celebrowanie moich wspomnień, uhonorowanie piękna życia i przełożenie tego na zapach” – Ben Gorham, założyciel i dyrektor kreatywny Byredo
Ideę wziął na warsztat Jérôme Epinette i stworzył aromatyczno-drzewną kompozycję, w której genialnie wyeksponował nutę szałwii otulając ją piżmowo-owocową słodyczą. Stworzył ją w sposób absolutnie niszowy! Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A jednocześnie tak, że z ogromna przyjemnością ją noszę.
Celebracja życia, a w nazwie meksykańskie święto zmarłych? Przemijanie jest wpisane w cykl życia, a to co niosą wspomnienia nigdy nie umiera. Zapach – jak wiemy – jest jednym z najlepszych ‘przywoływaczy’ wspomnień. Jakie obrazy maluje zatem w mojej głowie De Los Santos?
Już przy pierwszym spotkaniu z tym zapachem wyszedłem z domu. Tak, to zdecydowanie aromat świata zewnętrznego. Lasu, łąki, szałasu, na wpół otwartego atelier szalonego zielarza. Nie bardzo szalonego. Tego znajdziecie u Meo Fusciuni. Byredo jak zwykle postawiło na równowagę między dziwnością i przystępnością. Jesteśmy więc najprawdopodobniej na świeżym powietrzu, a już na pewno nie w murowanych ścianach. Możemy wziąć głęboki wdech i poczuć niesamowicie piękne uderzenie ziołowego otwarcia. Mocne, szorstkie, dymne, gorzkawe… Nieomylnie szałwiowe. Czuję tu i świeże liście szałwii i te już ususzone, a nawet lekką, białą smużkę tych przed chwilą zapalonych. Piękny jest ten szamański początek! Łączy w sobie tyle wątków! Zielonych, suchych, aptecznych, ziemistych, dymnych… Jeśli jednak jest dla was za trudny, dajcie mu chwilę na ułożenie się na skórze i dołączenie pozostałych graczy.
Są nimi dla mojego nosa w głównej mierze mirabelka i irys. To ich kombo rozmiękcza, dosładza i dodaje soczystości początkowej ziołowej szorstkości. Mirabelka jest nieoczywista, słodko-kwaśna – jak na atelier szamana-zielarza przystało. To nie jest wypolerowany owoc z supermarketowych półek! Irys jest kremowy i przez tę jego tłustość pięknie wychodzą ziołowe igiełki, które tak ostro brzmiały na otwarciu. Słodycz jaką zyskuje kompozycja na tym poziomie jest również w moim mniemaniu niszowa. Nie ma tu mowy o cukrze. Raczej o gęstym nektarze uduszonym z dojrzałych owoców, ziół i dymu.
W drydownie De Los Santos szamańskie klimaty podbija palo santo. Na szczęście (dla mnie) nie jest zwęglone, a jedynie leciutko się tli. Dzieję się tu jeszcze jedna ciekawa rzecz. Zapach staje się piżmowy i składnik ten dodaje mu swego rodzaju ‘perfumowości’. Nie jest to już tylko aromat okadzonego szałwią szałasu, do którego właśnie przyniesiono kosz dojrzałych mirabelek, ale pełnoprawne perfumy, które od tego momentu całkiem fajnie, bezpiecznie i dyskretnie snują się do ostatecznego wybrzmienia na skórze.
Nowego zapachu Byredo nie zabrałbym ani na imprezę, ani na randkę (no chyba, że z ezo-fanką). Postrzegam go raczej jako kompozycję introwertyczną, noszoną głównie dla siebie. Wymarzony czas dla niej to dzień, a w nim wolna chwila. Wolna chwila na reset. To zdecydowanie zapach, który zatrzymuje i zajmuje myśli. Kontemplacyjny. Celebrujący chwilę. Totalnie unisexowy. Nie kojarzy mi się z żadną konkretną porą roku. Raczej nie nosiłbym go tylko przy siarczystych mrozach, bo niewiele w nim ciepła. Trwałość? Dla mnie zadowalająca, parogodzinna. Projekcja – raczej osobista. Kompozycja – wielowymiarowa, niebanalna, niszowa.
Tak, Byredo umie w niszowe!