*RECENZJA* Boucheron, Santal de Kandy
Olejek z drzewa sandałowego (Santalum album) jest moim ukochanym składnikiem perfumeryjnym z kilku powodów. Bo pachnie drewnem zapewniając przez to kontakt z naturą. Nie kojarzy się jednak przy tym z lasem. Jest dla mojego nosa drewnem najlepiej zbalansowanym i … oddrzewnionym. Na wpół kremowym, z mniej lub bardziej uwydatnioną nutą waniliowego mleka, na wpół sucho-drewnianym. Przynosi komfort, wyciszenie, kontemplację i luksus kaszmirowego dotyku. To india shop, ekskluzywny butik i świątynia buddyjska w jednym. Ale nie las.
Niekwestionowanym mistrzem kategorii, swoistym sandałowym wzorcem z Sèvres, jest dla mnie kompozycja Tam Dao marki Diptyque. Drugi na podium jest Sacred Wood od Kiliana. Bardzo lubię też, a właściwie lubiłem, wycofany już zapach Gucci Rush for Men. Ciekawej re-kompozycji sandałowca dokonało Comme des Garçons w swoim ostatnim otoczaku Concrete. Doceniam kakaowego sandałowca w Santal Majuscule Lutensa, cynamonowo-różanego w klasycznym Egoiste Chanel (ale i tego świeżo-cedrowego w ostatniej wersji Bleu de Chanel Parfum), celebryckiego Stasha SJP i niskobudżetowego, mlecznego Eau de Iceberg Sandalwood. Jedna rzecz w sandale może mi tylko zazgrzytać – tak zwane kiszonki. Naturalna kwaśność drewna sandałowego dla niektórych pachnie właśnie kiszonymi ogórkami z koprem. Gdy tego niuansu jest za dużo sandałowiec nie ma u mnie żadnych szans. Tak stało się niestety w przypadku osławionego Santal 33 Le Labo i zapachu z sieci odzieżowej ZARA – Tiveden.
Czy zapach, który, pod wpływem mojego wczorajszego sandałowego znaleziska, nosiłem dziś cały dzień wpisze się na tę pierwszą czy raczej na drugą listę? Zacznijmy od tego, że warunki do noszenia jakiegokolwiek zapachu nie były dziś sprzyjające. Przy duchocie i skwarze wszystko w mgnieniu oka ulatuje ze skóry, a wiele nut potrafi po prostu zmęczyć. Bohater dzisiejszej recenzji zdał te dwa testy z dobrym wynikiem. Ani mnie nie znużył, ani nie wyparował po kwadransie. Ma więc już dwa plusy.
Zapachy tworzące luksusową (bo nie wiem czy butikową) Collection Boucheron zabierają nas w podróż do sześciu egzotycznych miejsc: Aleksandrii, Syrakuz, Isfahanu, Kartaginy, Madrasu i na Zanzibar. Zachęcają też do głębszego poznania sześciu klasycznych klejnotów sztuki perfumeryjnej: ambry, irysa, neroli, oudu, tuberozy i wanilii. Do kolekcji w tym roku dołączyła siódma kompozycja oddająca hołd kolejnemu cennemu składnikowi i jest nim właśnie sandałowiec, a kompozycja nazywa się Santal de Kandy. Jedziemy zatem do Indii, a dokładnie na Sri Lankę czyli wyspę Cejlon.
To tu znajduje się tytułowe Kandy – niegdyś królewska stolica, dziś miasto słynące ze świątyni, w której przechowuje się … ząb Buddy. Palące światło, bujna roślinność, połyskujące kolory, obfitość przypraw. Zamknij oczy, jesteś w Kandy! To nadzwyczaj płodna ziemia, gdzie znajdują się najpiękniejsze agaty - zachwycające kamienie mieniące się różnymi kolorami. Usiane hipnotycznymi żyłkami, zainspirowały perfumiarkę Maison Boucheron – Nathalie Lorson, do stworzenia kompozycji dedykowanej drzewu sandałowemu, którego słoje życia przypominają zachodzące na siebie kolorystyczne pierścienie agatów.
Pierwsze wrażenie jest wibrujące - to siła przypraw pokropiona kilkoma kroplami bergamotkowej świeżości. To krem ukręcony z gorącego czarnego pieprzu i zielono-korzennego kardamonu. Kremowość całej kompozycji jest uwydatniona już od samego początku. W sercu dochodzą dwa kwiaty, które nie odgrywają żadnej szczególnie ważnej roli, ale też i nie odstają od całości jak przysłowiowy kwiatek u kożucha. Mowa o fiołku wnoszącym aspekt pudrowości i jaśminowi, który odpowiada za promienność i jasność kompozycji. Tytułowy składnik wpleciony zostaje w płomienny nurt żywicy styraksowej, a towarzyszą mu drzewny cedr i niezastąpiona paczula. Oficjalnie mamy zatem do czynienia z zapachem przyprawowo-kwiatowo-drzewnym, dla mojego nosa jednak ze zdecydowanie przyprawowo-drzewnym. Pikanteria i drzewna kremowość to główne kontrapunkty tej gładkiej, ciepłej, odrobine słodkiej kompozycji. A co z kiszonkami zapytacie? Otóż pewna doza naturalnej kwaśnej nuty sandałowca jest wyczuwana, szczególnie w pierwszym etapie życia zapachu na skórze, ale jest to doza, którą jestem w stanie znieść. Łagodzi ją, co może zabrzmi paradoksalnie, pikantność pieprzu i kardamonu. W Santal de Kandy nie ma też zbyt wiele mleczności ze swoją charakterystyczną tłustą nutą. I tego troszeczkę żałuję. Może mleko sprawiłoby, że ten, skądinąd bardzo ładny i bezpieczny sandałowy krem, ciut dłużej trzymałby się na skórze i roztaczał większą aurę.
Nowy członek Collection Boucheron to zapach przyjemny i bezpieczny. Idealnie sprawdzi się w roli zapachu na dzień – czy to do biura, czy na weekendowe lenistwo (do tego ostatniego sandałowiec jest wręcz stworzony, wibrujące przyprawy z kolei mogą mieć stymulujące właściwości w pracy). Jest dyskretny i bliskoskórny – z pewnością nie zmęczy otoczenia. Nie wyobrażam sobie też by w czymkolwiek mógł się nie spodobać. Brak tu trudnych nut, kompozycyjnych zgrzytów i eksperymentalnych połączeń. Niestety nie uwiedzie też nikogo. Bo sandał nie jest od uwodzenia. On ma sprawiać, że czujemy się dobrze ze sobą, wygodnie, przyjemnie, miękko - jak w kokonie. Sandał to nie przepastny ciemny las, to raczej miękki kaszmirowy sweter. I ja ten z metką Santal de Kandy zostawiam z swojej garderobie. Na jednej z wyższych półek.