*PAMIĘTNIK CHARLIEGO* - YSL, Live Jazz
Każda epoka ma swój złoty wiek. Również perfumeryjna. Pamiętacie Gila Pendera z filmu Allena „O północy w Paryżu”? Tego słabo rokującego amerykańskiego pisarza i zupełnie niespełnionego narzeczonego, który nagle znajduje się nie tylko w Paryżu, ale i w Paryżu swoich marzeń czyli w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Trafia do swojej Arkadii, a tam obok Hemingwaya, Fitzgeraldów i Dalego spotyka muzę artystów – Adrianę – która też tęskni do swojego złotego wieku, którym była Belle Époque. Zawsze jest jakieś „kiedyś”, które jest lepsze od teraz. Zwykle jest lepsze, bo je idealizujemy.
„Kiedyś to były perfumy!” Ile razy słyszeliście lub czytaliście taką eksklamację? Ba, ile razy sami ją wypowiadaliście? Wśród fanów perfum, prawdziwych perfumoholików tęsknota za Arkadią jest wszechogarniająca. Ogarnia i mnie. Wzdycham do wycofanych zapachów, pieszczę ostatnie krople na dnach flakonów z ubiegłego wieku, poszukuję obsesyjnie „złotych strzałów” w bezkresach internetu. Efektem tych westchnień, rozczuleń, zgryzot i rozterek ma być poniższy cykl, który zatytułowałem Pamiętnik Charliego. Chce w nim ocalić od zapomnienia, ożywić – dla Was i dla siebie – zapachy, które nie są już produkowane i które są trudne lub prawie niemożliwe do zdobycia. Za niektóre z nich trzeba bardzo słono zapłacić, inne kosztują grosze, ale popadły dziwnym trafem z otchłań zapomnienia.
Yves Saint Laurent przez wiele lat był moim ukochanym domem mody. Uwielbiałem też ich perfumy. Klasyczne Pour Homme, które jest dokładnie moim równolatkiem, zawsze fascynowało mnie swoją klasyczną cytrusowością. Flakon w oryginalnym wydaniu nie jest już w tej chwili do zdobycia. Latami 80 rządził u YSL Kouros, którego akurat nie byłem fanem i do dziś mam problem z tym zapachem. Zupełnie co innego mogę powiedzieć o Opium pour Homme, które debiutowało w 1995 roku. Ten zapach rozkochał mnie w sobie od samego początku i miłość ta trwa aż do dziś. Jej spełnieniem było upolowanie parę lat temu premierowej wersji Eau de Parfum w tzw. granatowym garniturku. Myślę, że i na nią przyjdzie czas w Pamiętniku Charliego. Ale między miodowym maczyzmem Kourosa a orientalną metroseksualnością Opium pour Homme paryski dom mody z trzema inicjałami w tytule zaoferował mężczyznom jeszcze jedną zapachową rodzinę. Na imię jej było Jazz, a rozkołysała swoimi brzmieniami męską i damską publikę na przełomie lat 80 i 90. W jej skład wchodziły trzy zapachy – woda toaletowa Jazz z 1988 roku, skoncentrowana woda toaletowa Jazz Prestige z 1993 i najświeższa z całej linii Live Jazz z 1998 roku. Tę ostatnią kompozycję chcę dziś razem z wami powspominać.
W 1988 światło dzienne ujrzała drzewno-aromatyczna kompozycja autorstwa Jean-Francois Latty’ego, którą nazwano Jazz. Wyjątkowo oryginalny, czarno-biały flakon mający powtarzać klawisze pianina, zaprojektował Jerome Falliant-Dumas. W czarno-białym filmie reklamowym zobaczyliśmy stylowych, choć wyluzowanych roztańczonych mężczyzn oraz odzianą w – jak dziś byśmy to nazwali oversizową marynarkę – Naomi Campbell śpiewającą (lub tylko układającą usta – nie wiem) standard C’est si bon! W innym spocie widzimy modny tłumek na paryskiej ulicy – ponownie Naomi w męskim garniturze (wszak to YSL odkrył go dla kobiet!) i grupka przystojniaków w białych koszulach i czarnych spodniach. I znowu kołysanie do smooth-jazzowego standardu. Grupa docelowa dla nowego zapachu była więc jasno określona – młodzi, wyrafinowani i zrelaksowani mieszkańcy dużych miast. A jak pachniał sam zapach? Był czymś między ciężkimi powerscentami dekady lat 80 i nadchodzącą wraz z nowa dekadą falą kompozycji świeżych, ozonicznych i wodnych. Pachniał fougèrowo, barbershopowo, ziołowo za sprawą mocno wyczuwalnej lawendy, ale nie brakowało w nim również ciekawych niuansów przyprawowych (kolendra, gałka, cynamon) i kwiatowych (jaśmin, irys, goździk). Tak jak zawsze byłem pod wielkim urokiem jego flakonu (który niestety w 1998 roku zmieniono na szklany), tak sama kompozycja nigdy nie rzuciła mnie na kolana. Woda toaletowa Jazz została wznowiona w nowym flakonie i w nieco rozwodnionej i uproszczonej formule w 2011 roku w ramach La Collection YSL. Totalnie zaś zawładnął moim sercem efemeryczny flanker Jazz’u, który pojawił się w 1993 roku pomyślany jako bardziej wieczorowa i orientalna odsłona klasyka. Mowa o Jazz Prestige z mocnym zwierzęcym podszyciem, którego zużyłem swego czasu dwa flakony i wciąż pluję sobie w brodę, że oba osuszyłem do samego dna.
W 1998 roku dom YSL wypuścił dla odmiany flanker o charakterze świeżym, letnim, nieformalnym. Swoją drogą to dla mnie bardzo ciekawa obserwacja jak często – a w zasadzie jak rzadko - wypuszczano w tamtym wieku edycje flankerowe. A więc drugi (i ostatni) flanker jazzującej kompozycji z 1988 roku dziś pewnie nazywałby się Fresh, Sport albo Bleu, choć niebieski zupełnie nie jest.. Nazwano go jednak Live Jazz. I myślę, że ta nazwa była bardzo trafiona. Jego flakon nawiązywał kanciastym, pofalowanym kształtem do klasyka, choć czarno-biały był tylko korek. Na szklanej części flakonu wypiaskowano na biało dużymi drukowanymi literami LIVE JAZZ. Świetny zabieg kojarzący mi się z bilbordem na wysokim budynku, który tak fajnie nawiązywał do miejskich korzeni klasycznego Jazzu. Wielkomiejsko było również w jego reklamie. Taksówka, zakupy, młody modny tłumek i jazzowa imprezka na dachu jednego z wieżowców. Oraz slogan reklamowy: „A Fragrance. A Man.” I jeszcze te funky czarno-białe sygnety na palcach kontrabasisty układające się w nazwę zapachu.
W jaki sposób 50ml flakon Live Jazz znalazł się w mojej kolekcji nie pomnę. Tak czy inaczej jest to od lat mój ukochany zapach na upały. Totalnie świeży, choć w totalnie niedzisiejszy sposób i ja to lubię. Live Jazz nie jest zarazem zapachem typowo kolońskim, jego naczelną osią jest bowiem zamiast cytrusów, zieleń. Otwarcie uderza w nos świeżością z cała mocą i jest to moc roślinnej, aromatycznej i chłodzącej mięty. Cierpkości otwarciu dodają cytryna i grejpfrut. Ta zaś zostaje pogłębiona w sercu przez drugiego głównego bohatera tej kompozycji – rabarbar. Jest on tu cierpki, zielony, lekko warzywny, nie popadający w ogóle w kompocikowe klimaty. A więc mamy tę ultra orzeźwiającą miksturę zmieszaną z liści mięty, niesłodkich cytrusów i rabarbaru, która swoimi zielonymi igiełkami aż zdaje się kłuć nozdrza i wtedy następuje lekka transformacja. Do gry wchodzi kolendra – ta w ziarenkach, nie w zielonych listkach – przyprawa, która nieodłącznie kojarzy mi się z męskimi perfumami lat 80 i 90. Składnik ten dodaje z jednej strony kompozycji lekkiej pikanterii (nie jest to jednak pieprz), z drugiej zaś delikatnie ją ociepla. W bazie korzenny charakter kontynuuje jedna z moich ukochanych przypraw: pieprzna, pylista gałka muszkatołowa. Umieszczono tu też nuty drewna cedrowego, wanilii i ambry. Te dwie ostatnie na szczęście nie dosładzają zanadto całości, która od początku do końca pozostaje wytrawna, cierpka, zielona, a przy tym wszystkim zachowuje lekko szorstki, nieomylnie męski fougèrowy vibe klasyka.
Nosem stojącym za Live Jazz był Pierre Bourdon, który złożył też swój podpis na świetnym Good Life Davidoffa i moim ukochanym zielonym French Lover dla Frederica Malle’a. W letniej kompozycji dla YSL udało mu się podać w genialnie odświeżający sposób zielony fougèrowy klimat, dorzucając soczysty rabarbar i doprawiając go garścią ocieplających, ale niedosładzających przypraw. Tylko tyle i aż tyle. Uwielbiam się nim chłodzić w upały. Po skropieniu nim skóry mam wrażenie natychmiastowego pojawienia się relaksującego cienia. We flakonie jeszcze trochę ponad połowa. Na kilka kolejnych letnich sezonów powinno starczyć.
Zapach: YSL, Live Jazz
Premiera: 1998
Nos: Pierre Bourdon
Rodzina: świeżo-aromatyczna
Nuty: mięta, cytryna, grejpfrut, kolendra, rabarbar, cedr, wanilia, ambra, gałka muszkatołowa
Projekcja i trwałość: dobre 5 godzin, przy mocnej projekcji przez pierwsze 2 godziny
Dostępność: zapach wycofany, występował jako woda toaletowa o pojemności 50ml i 100ml