*RECENZJA* - Serge Lutens, La Couche du Diable
Boo!
I tyle straszenia z mojej strony. Banie się na zawołanie to nie moja bajka.
Dobre zapachy za to, to bardzo moja bajka. Więc zamiast straszyć lepiej o jednym opowiem.
Marka Serge Lutens była moją inicjacją w świat perfum niszowych. Pierwszym poznanym zapachem i miłością do chwili obecnej była kompozycja Serge Noire. Potem nie-cedrowy Cedre, absolutnie luksusowy zamsz w Daim Blond i barokowy sandałowiec pożeniony z kakao i różą w Santal Majuscule. Miałem przelotne romanse ze Szpilkówną (Fille en Aiguilles), ciasteczkami imbirowymi w Five o’clock au Gingembre i słodkim tytoniem w Chergui. Wiele zapachów poznałem, że tak to ujmę – post-mortem – już po ich wycofaniu lub przesunięciu do bardzo drogiej linii tzw. pałacowej. W tej kategorii najbardziej zachwyciły mnie hiacynt w Soie de Bas i drzewność dębu w Chene. Latem nie ma nic piękniejszego pod słońcem od lutensowskiego kwiatu pomarańczy (Fleur d’Oranger) i krystalicznych wód L’Eau i L’Eau Froide. Ta marka to kawał perfumeryjnej historii, erudycyjny background, jakość i moc oraz niezrównana elegancja smukłych flakonów, które ostatnio poddano małemu liftingowi.
O ile ubiegłoroczna premiera Lutensa – cudownie gramatycznie brzmiące Le Participe Passé – nie przypadło mi za bardzo do gustu (doceniam jego artyzm wąchając, ale nosić nie mogę), o tyle nowość ogłoszona tej jesieni już zdążyła skraść moje serce i nos. A przy anonsie jak zwykle było dużo szumu i ekscytacji. Po pierwsze nazwa. La Couche du Diable może być rozumiane rozmaicie. Pielucha Diabła, Kołyska Diabła, jego łoże, posłanie, a nawet narodziny.. Skrótowo i tak wszyscy zaczęli nazywać go Diabłem. Po drugie niepokojący, mroczny film reklamowy utrzymany w stylistyce japońskiego horroru „Ring”, w którym… spada wazon. Po trzecie, pierwszy raz użyta przez Lutensa, a w zasadzie jego wieloletniego nosa, Christophera Sheldrake’a, nuta oudu.
Strachy na lachy!
Nie taki diabeł straszny jak go malują. A jaki? Dziwny i niepokojący? W ogóle! Piękny? Szalenie!
La Couche du Diable to orientalno-drzewna kompozycja, w której mój nos najdobitniej wyczuwa (i rozkoszuje się nią) nutę ciemnych wędzonych owoców. Najprawdopodobniej są to śliwki, których brak na oficjalnej liście składników, ale czuć je tam bez dwóch zdań. Osmolone w dymie z palących się drewien, nabalsamowane żywicami, posypane szafranem i skropione złotą ambrą. Ta owocowość jest wspaniale zbalansowana – odrobinę kwaskowa, bardzo soczysta, przydymiona, podwędzona, z lekka słodka i troszeczkę lepka. Nie zabrakło tu też zapachowego podpisu duetu Lutens/Sheldrake – słonawo-warzywnej kombinacji woni kocanki, kolendry i lubczyku. W La Couche du Diable jest to jednak raptem niuans, ułożony gdzieś pod warstwami niczym dyskretna metka. Nie dominuje jak w Le Participe Passe, jest wyczuwalna tylko dla wprawnych nosów, zwłaszcza tych należących do lojalnych fanów marki Serge Lutens. Oud też nie pali i nie drapie. Według mnie jedynie pięknie dogrzewa owocowo-przyprawową całość
W tej kompozycji lubię jeszcze dwie rzeczy. A nawet trzy.
Pięknie brzmiący duet labdanum i cynamonu. Nigdy wcześniej nie łączyłem tych dwóch składników. W La Couche du Diable – okazuje się - potrafiły dobrać się w bardzo zgraną parę. Cynamon upiększa szorstkie labdanum, to zaś dodaje charakteru przyprawie, która ma często tendencje do słodkich i banalnych brzmień. No i ambra. Ambra, która z domieszką szafranu tworzy piękny długotrwały drydown pozbawiony już soczystości i kwaskowości początkowych faz, a bardzo komfortowo i elegancko doprowadzający do końca tę wybitnie jesienną kompozycję.
Tak, jesień to zdecydowanie jego pora. Marka wstrzeliła się tu idealnie z datą premiery. Lutensowski Diabeł pięknie pchnie zarówno w jesiennym słońcu jak i w bardziej ponure i chłodne dni. Jest trwały i dobrze wyczuwalny choć nie jest to ta oblepiająca wręcz zawiesistość znana mi z pierwszych kontaktów z zapachami marki. Wszystko wydaje się tu być pod kontrolą – jego mroczność, jego dymność, jego projekcja i moc. U mnie sprawdza się zarówno jako zapach na dzień jak i na bardziej wieczorowe okazje. Nosząc go mam nieodparte wrażenie siedzenia nad szklaneczką wonnego sherry oloroso – śliwkowego, ciemnego, starzonego w dębowych beczkach. Czy w jesienny wieczór można chcieć czegoś więcej?
Smoły piekielnej w La Couche de Diable nie odnotowałem. Znalazłem za to wiele pięknych cytatów Lutensa z samego siebie. Jest echo śliwki z Fille en Aiguilles, słodka tytoniowość Chergui, orientalność Ambre Sultan, a nawet kadzidlana nuta rodem z Serge Noire. Dla rozpoczynających przygodę z marką to wspaniały start i wręcz bryk z najlepszych dzieł Lutensa. Dla stałych wielbicieli powrót do tego za co tę markę lubimy najbardziej. No i ta trzecia rzecz o której wspomniałem. Kolor! Gdybym ogłosił zawody na „najbardziej sugestywną i apetyczną barwę perfum”, nowe La Couche du Diable miałoby bardzo duże szanse na podium. Rzućcie na niego okiem, a potem powąchajcie. Nie ma się czego bać. To diabeł, którego łatwo oswoić.
La Couche du Diable
Premiera: jesień 2019
Nos: Christopher Sheldrake
Nuty: drewno agarowe, labdanum, cynamon, ambra, szafran, róża, pomarańcza, tangerynka, nuty drzewne, piżmo
Trwałość i projekcja: dobra (ok. 6-7 godzin)