*RECENZJA* Serge Lutens Dent de Lait
Co takiego jest w zębach, że budzą głównie złe skojarzenia?
Ząbkowanie, borowanie, wyrywanie…
Mam inaczej. Dentysty nigdy się nie bałem. Nie mam traum związanych z nitką przywiązaną do drzwi. Z drugiej strony nigdy nie wierzyłem też we Wróżkę Zębuszkę. Ząb to ząb. Jest częścią mojego ciała, jak skóra czy włosy, traktuję go zatem zupełnie naturalnie.
Ząb i zapach? Hmm pierwsze skojarzenie to zapach gabinetu stomatologicznego, jego czystości, sterylności i znieczulającego eugenolu czyli dobrze znanego nam goździka. Drugie to pasta do zębów, która pachnie świeżo, miętowo, czysto. Zapachowo więc zęby równie dobrze mi się kojarzą.
„Jak można nazwać perfumy ‘ząb mleczny’? To niesmaczne!” Takie głosy często słyszałem gdy Serge Lutens ogłosił światu, że jego nowy zapach będzie nazywał się Dent de Lait. Nie dołączyłem wtedy do tego ogólnego oburzenia. Bo czemu w zasadzie niesmaczne? Mnie ząb mleczny kojarzy się raczej dziecięco, bajkowo, pierwotnie. Owszem, nie jest to klasycznie piękna nazwa dla perfum, ale z drugiej strony ileż banalnej słodyczy i pseudo-poetyckości można jeszcze znieść? Były już Cudowne Wydzieliny, jest i Ząb Mleczny. Nic co ludzkie nie jest mi obce! A jeśli komuś naprawdę źle brzmi, zawsze może pozostać przy francuskim oryginale – dądele – jakie to ładne!
Tyle o zębach i kontrowersjach z nimi związanymi.
Twórcy perfum zawsze mają jakieś inspiracje. Mniej lub bardziej dziwaczne. Marketing? Czasem. Ale gdy się jest tak uznanym i dojrzałym kreatorem jak Serge Lutens można sobie pozwolić na wszystko – przekorną zabawę z odbiorcą oraz samoanalizę. Lutens nie musi już i chyba nie chce robić perfum perfumeryjnych. Urokliwe kompozycje typu Fleur d’Oranger, Cedre czy Fille de Berlin ostatnimi czasy zastępują zapachy czysto konceptualne, swoiste dzieła sztuki dla sztuki, choć nadal jest to sztuka perfumeryjna i wysoce użytkowa.
Takie też jest Dent de Lait. Wpisuje się w konceptualny trend Lutensa, który rozpoczęły L’Orpheline i La Religieuse. Jak pachnie? Ciekawie, inaczej, niebanalnie. Od tego właśnie są artystyczne koncepty, prawda? Od początku do końca w kompozycji wybrzmiewa chłodna, metaliczna nuta. Wybrzmiewa w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo czuje ją słysząc uderzanie matalu o metal (czyżby to wiertło?). Brak w nim słodyczy, wyczuwalny natomiast jest odczyn kwaśny. Odczyn, bo jest to kwasowość naturalistyczna i fizjologiczna, a nie owocowa na przykład. Może taki posmak ma krew? Może jej słodycz to mit stworzony na potrzeby wampirów? Zza tych niezbyt przytulnych akordów wyłaniają się kwiaty, a w zasadzie bladofioletowe pudrowo-kwiatowe-mleczne obłoczki. To heliotrop – fioletowy kwiat rośliny z rodziny ogóreczników.
Deklarowane migdałowo-mleczne nuty, oprócz pewnej mleczności samego heliotropu, umykają w Dent de Lait mojemu nosowi. Mleko kojarzy mi się słodko i tłusto, a tu i słodyczy, i tłustości brak. Mleko i krew pasowało zapewne Lutensowi do konceptu wspomnienia związanego z utratą pierwszego zęba mlecznego - swoistego rytuału przejścia, w którym symboliczne mleko zmienia się w mniej symboliczną krew. Z tej dwójki zdecydowanie bardziej czuję w Dent de Lait ‘krew’ z jej kwaśną metalicznością.
Nowy zapach ma w sobie coś jeszcze, za co według mnie Lutensowi i Christopherowi Sheldrake’owi należą się największe oklaski. Udało im się według mnie uchwycić naturalnie infantylną nutę. Słodkawo-kwaskowe pudrowe cukierki, które eksplodują na języku, a może to musująca oranżadka w proszku?
Dent de Lait sprawdzi się dobrze przy wyższych temperaturach ze względu na swoje chłodne, czyste i metaliczne oblicze. Dlatego też moim zdaniem mógłby być bratem świeżych, transparentnych i anty-perfumowych wód marki z L’Eau Collection (L’Eau, Laine de Verre). Kojarzy mi się też nieodparcie z równie konceptualnym perfumowym tworem marki Comme des Garçons – Odeur 53.
Perfumy debiutują w nowej szacie graficznej czarnej linii eksportowej w pojemnościach 50 i 100ml.
Oficjalne nuty: nuty metaliczne, mleko, heliotrop, kadzidło, migdały