*RECENZJA* - Frederic Malle, Heaven Can Wait
To był ten dzień.
Na ten nastrój, tę prędkość, ten zapach.
Czekając na powrót Be z krótkich wakacji, zafundowałem sobie totalnie leniwą niedzielę. Ale chyba znacie mnie - lenistwo i tak zawsze musi być zaplanowane i rozplanowane. Nie mniej jednak zwolniłem tempo biegnących myśli, zwolniłem oddech, roztopiłem się w muzyce lofi i zamglonych promieniach słońca oraz stalowej niebieskości nieba. Snując się między łóżkiem, wanną i ekspresem do kawy i mając snującego się kota między nogami, w totalnie niezobowiązującym stroju wgryzałem się w najnowszy zapach marki Frederic Malle – Heaven Can Wait. Choć słowo „wgryzałem się” trochę mi za bardzo tu zgrzyta. Ja go w siebie wcierałem.
Kremowość Heaven Can Wait nie jest jednak wyczuwalna od samego początku. Otwarcie jest w zasadzie dość ostre i zapowiada irysowość całej kompozycji. A co ją oznajmia? Nasiona marchwi! Przeciekawy składnik, po trochu warzywny, po trochu pudrowo-kosmetyczny. Doskonale uzupełniający irysowy klimat właśnie. Oraz wprowadzający aurę krochmalowej czystości. To się fajnie komponowało z pościelą, w której spędziłem niemal pół dnia.
Następnie do gry wchodzą przyprawy. Ciepłe, suche, dość pikantne. Twórca kompozycji – Jean-Claude Ellena – nie często zaszywa się w te terytoria. Jego zapachowy podpis jest raczej chłodny, prosty, płynny. Tu pokazuje, że doskonale potrafi także w przyprawy. Najbardziej wyczuwalną z nich jest goździk. Bardzo lubię eugenolową nutę, w której zakochałem się kiedyś najprawdopodobniej za sprawą zapachu Serge Noire. Chwilami wychwytuję w kompozycji Frederica Malle’a pewne podobieństwo. Goździkowe właśnie. Obok goździków mamy tu nasiona pimento czyli coś w rodzaju ziela angielskiego łączącego aromaty goździków, cynamonu i gałki. Korzenny epizod w opowieści pisanej przez Ellenę jest na mojej skórze najdobitniej wyczuwalnym. Tym bardziej się cieszę, że zrobiono go w sposób niemęczący. U mnie działa ocieplająco, ale i zaostrzająco koncentrację, co pomogło mi nie popaść w całkowity niedzielny letarg.
W bazę trzeba się wschłuchiwać, ale warto, bo jest przepiękna. I taka jak powinna być: pastelowa, kremowa, dyskretna, długotrwale cicha. Irysowo-piżmowa. A przynajmniej tak mi się zdaje, bo ja piżmo raz czuję, raz nie. Jeśli mój nos wytropi coś miękkiego, czystego, kremowego i fizjologicznie słodkiego, to mówi mi, że to piżmo właśnie. Irys w końcówce jest masłem irysowym. Tłuściutkim, balsamicznym, złocistym. Zero ostrości z początku. Mistrzostwem jest dla mnie wplecenie tu akordów śliwki i brzoskwini bez uzyskiwania klimatu owocowego per se. Wanilii jest kapka, dosłownie i nie jest ona zdecydowanie sztucznie dosładzana. Zupełnie nie wyczuwam deklarowanej magnolii (i może to dobrze) oraz wetywerii (w klasycznym męskim wydaniu).
Heaven Can Wait to zapach, który świetnie się wpisuje do mojego katalogu perfum introwertycznych. Wszystko co napisałem w tamtym artykule się zgadza. Jest irys, jest piżmo. Nie ma sandałowca, są za to ciepłe przyprawy. Jeśli kochacie Fleur de Peau Diptyque’a lub wspomniane Serge Noire, ta premiera również powinna przypaść wam do gustu.
Jest elegancka i wybitnie komfortowa, ale nie do końca bezmyślnie rozleniwiająca. Chętnie spryskiwałbym nią również firanki, poduszki i pledy, żeby otoczyć się tym kwiatowo-drzewno-piżmowym (po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że to jedna z moich najukochańszych rodzin zapachowych) aromatem jak kokonem. No, ale do najtańszych nie należy. Nosiłem go na zewnątrz (jest na powietrzu bardziej irysowy), ale dla mnie to zapach do noszenia we wnętrzu i przy relatywnej ciszy. W zgiełku zabieganego dnia może zginąć, choć jego parametry są bardzo dobre. Po prostu nie krzyczą. Nie odkrywam zresztą Ameryki – taki jest również przekaz twórców oddany chociażby w nazwie i zdjęciu reklamowym.
Heaven Can Wait nie jest dla mnie nowym, rewolucyjnym czy zaskakującym terytorium olfaktorycznym, ale po prostu takim jakie lubię. I dobrze zrobionym. Zdecydowanie bardziej moim niż poprzednia propozycja tej marki, z którą zupełnie się nie zrozumieliśmy.
No cóż, niebo może poczekać, ale Be na lotnisku raczej nie poczeka. Zabieram więc ze sobą odrobinę tej niedzielnej powolności i jadę. Może kiedyś urządzimy sobie taki czas we dwoje.
#flakonPR
Zapach: Frederic Malle, Heaven Can Wait
Premiera: 2023
Nos: Jean-Claude Ellena
Rodzina: kwiatowo-drzewno-piżmowa
Nuty: goździki, nasiona marchwi, nasiona pimento, nasiona ambrette, śliwka, irys, magnolia, wetyweria, piżmo, brzoskwinia, wanilia
Trwałość i projekcja: Trwałość bardzo dobra, projekcja średnia
Dostępność: woda perfumowana o poj. 50ml i 100ml w GaliLu