*RECENZJA* - Cartier, La Panthère Parfum
Perfumom zawsze trzeba dać drugą szansę. A czasem i trzecią i czwartą. Odbiór zapachu zależy od wielu zmiennych, zarówno wewnętrznych (np. stan naszego zdrowia) jak i zewnętrznych takich jak np. pogoda. By stworzyć sobie w miarę obiektywny obraz danych perfum należy poddać je testom w różnych okolicznościach i z nimi pobyć. I zawsze, ale to zawsze należy je testować na skórze.
Po co powtarzam te – dla wielu z Was – trywialne prawdy? Bo sam byłem bliski zwiedzeniu przez pierwszy pośpieszny test, a jego wynik mógł być krzywdzący dla zapachu, który dziś recenzuję. Na szczęście poświęciłem mu więcej czasu i uwagi. I to dwukrotnie. Odwdzięczył się z nawiązką. Kto wie, może niedługo do perfum zacznę mówić? Jest szansa, że będą się jeszcze piękniej rozwijać.
A oczekiwania były ogromne. Po pierwsze, ponieważ jestem wielkim fanem marki Cartier, która na arenie zapachów selektywnych trzyma niezmiennie bardzo wysoki poziom i prawie nigdy nie zawodzi, a po drugie, bo ich kocio-kwiatowy szypr uwiódł mnie od momentu pojawienia się w 2014 roku (tak to już 6 lat!). Mowa oczywiście o zapachu La Panthère, którym Mathilde Laurent wskrzesiła cartierowskiego klasyka z 1986 roku i tchnęła w niego nową, skrojoną na miarę XXI wieku jakość. Jakość neo-szyprową z wspaniałą mieszanką białych gardenii, owoców i odważnej animalnej bazy skomponowanej z mchu, piżma i paczuli. I choć było to przedsięwzięcie dość karkołomne ze sprzedażowego punktu widzenia, kompozycję pokochałem nie tylko ja, ale i całe rzesze użytkowniczek. Pantera stała się filarowym bestsellerem marki i doczekała się licznych flankerów oraz biżuteryjnych edycji limitowanych. W tym roku marka i jej nadworna perfumiarka prezentują bogatą wariację na temat klasyka z przeorganizowanymi akcentami o nazwie La Panthère Parfum. Czym ta wersja różni się od swojego protoplasty? Na co postawiono akcent? Już opowiadam.
Mój pierwszy bloterowy kontakt z La Panthère Parfum był zbyt pospieszny i za mało uważny. Uznałem wtedy, że tej ilości ostrej szyprowości współczesny klient nie zaakceptuje. Na papierze bowiem dominował bezkompromisowy ostry i suchy mech. Jakże błędne to było doznanie! Kompozycja uwidoczniła pełen wachlarz swojego piękna dopiero na skórze podczas skupionego testowania w wolny dzień. W La Panthère Parfum Mathilde Laurent wyciszyła buchającą kwiatowość wręczając pierwsze skrzypce akordowi owocowemu, który podkręciła nutą chińskiego osmantusa. Ten złoty kwiat ma upojny miodowy zapach z drzewno-owocowymi akcentami i doskonale podkreśla owocową nutę moreli, która dominuje w otwarciu nowej kompozycji. Kombinacja osmantusa i moreli, zrazu świeża, a z czasem coraz bardziej marmoladowa, przywodzi na myśl klasyczne owocowe szypry z dawnych lat. Nie ma tu może tyle musowania co w kultowym Yvress YSL, ale wspólną nić da się w pewnych momentach wychwycić. Dla mojego nosa owocowość La Panthère Parfum jest pokrewna z tą w starej wersji Burburry Woman – może nie aż tak słodka i pudrowa, ale właśnie w podobny sposób pięknie eksponująca pełnię dojrzałych w słońcu i wypełnionych naturalna słodyczą owoców. Dość szybko na tej złotej owocowej nucie zaczyna kłaść się elegancki cień flagowego dla tej rodziny eleganckiego szypru. W nowej wersji jest on bardzo wyraźnie zaznaczony, do tego stopnia, że ilość mchu wymieszanego ze zmysłowym piżmem i paczulą zadowoli na pewno oczekiwania najbardziej wymagających szyprolubów. I tak, z tego punktu widzenia mamy do czynienia w La Panthère Parfum z pięknie i odważnie podanym klimatem retro. Proszę to mieć na uwadze.
Nie powiedziałbym, że wersja Parfum – jak mogłaby wskazywać nazwa – jest intensywniejsza czy bardziej wieczorowa od klasyka. Wręcz przeciwnie – pomimo całej swojej niewątpliwej mocy, na skórze daje efekt przytulności i – paradoksalnie, bo mech przecież kojarzymy głównie z szorstkością – miękkości. Ona leniwie się rozlewa po skórze ubierając ją w ciepły i mięsisty, owocowo-szorstki płaszcz. Chcąc użyć materiałowej metafory, powiedziałbym, że klasyczna woda perfumowana – iskrząca i dynamiczna – jest jak połyskująca jasna skóra, lekka woda toaletowa musuje jak muślin, a nowa edycja Parfum przybiera formę ciepłego, grubego wełnianego pledu lub futra. I z tego właśnie powodu sprawdzi się zarówno na wyjście do teatru jak i w domowym zaciszu w zimowy wieczór. Jestem pewny, że właśnie zimą najpiękniej zagra na skórze.
W nowej wodzie Cartier, którą wyróżnia czarna obręcz okalająca fasetowy, wyrzeźbiony w szkle obraz pantery, niewątpliwie czuć koci charakter znany z poprzednich wersji perfum. A jednak propozycja ta wyróżnia się swoją własną słodko-owocową, spokojniejszą i zdecydowanie mszystą aurą. Dla wszystkich fanek rodziny La Panthère zdecydowanie pozycja obowiązkowa, chociażby do testów. Na koniec dodam, dla tych którzy czytali moją niedawną recenzję zapachu Exit the King, że taki właśnie zapach, taki właśnie szypr nosiła najpewniej pojawiająca się w niej Ciotka Wera.
Zapach: Cartier, La Panthère Parfum
Premiera: 2020
Nos: Matilde Laurent
Rodzina: owocowy-szypr
Nuty: gardenia, morela, osmantus, mech, paczula, piżmo
Trwałość i projekcja: bardzo dobre
Dostępność: 25ml, 50ml i 75ml w Douglas Polska i na www.beautyboutique.pl