Boy de Chanel
Męski makijaż. Brzmi jak oksymoron? To może urban camouflage? Mniejsza o nazwę. Puder na twarzy faceta to nie tylko coraz silniejszy trend, ale może i ostatni bastion na drodze do pełnej urodowej emancypacji.
Jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia tzw. prawdziwemu facetowi do życia musiała wystarczać żyletka, krem do golenia i piekący skórę after-shave. Ale z czasem i do naszego kraju zaczęły docierać nowinki kosmetyczne z dopiskiem „for men”. „Krem pod oczy dla faceta? Kto to wymyślił?”, burzyły się co bardziej konserwatywne głowy. Dziś wydaje się, że wklepywanie kremu w różne części twarzy mężczyźni już oswoili. Co więcej, specjalnie dla nas wymyśla się żele do kąpieli, szampony, maski, peelingi, olejki czy toniki. Jest jednak jedna rzecz, która zdaje się być, społecznie i kulturowo, nie do przejścia – malujący się facet. To takie niemęskie, wstyd, skandal, przesada! Fala dezaprobaty wylewa się zarówno z męskich, jak i kobiecych ust. Tymczasem mamy rok 2019, świat jest globalną wioską i światowe trendy dzięki mediom społecznościowym docierają do każdego zakątka globu. A w nich coraz więcej facetów stosujących puder, korektor i szminkę. I nic sobie z tego nie robią, że komuś może się to nie podobać.
Argumenty jakoby malowanie twarzy było rzeczą niemęską dobitnie dyskredytuje historia. Wystarczy cofnąć się dalej niż do wiktoriańskiego XIX w. Najstarsze informacje o mężczyznach używających upiększających kosmetyków pochodzą z roku 3000 p.n.e., kiedy to w Chinach i Japonii, podobnie jak kobiety, używali oni specjalnego kolorowego lakieru do paznokci dla podkreślenia swojego statusu społecznego. Starożytni Brytowie malowali twarz niebieską farbą i tatuowali ciała, przez co Rzymianie określali ich mianem Piktów (picti – ‘pomalowani’). Arystokraci w starożytnym Egipcie podkreślali oczy czarnym kohlem (tusz wykonany z kruszonego antymonu, przypalonych migdałów, ołowiu, oksydowanej miedzi, ochry, popiołu i malachitu) wierząc, że odpędzi to złe duchy i ochroni oczy przez intensywnym światłem słonecznym. Rzymianie stosowali mieszankę mąki jęczmiennej i masła do korygowania wyprysków, kredą rozbielali cerę, a włosy farbowali na modny i utożsamiany z młodością blond. Czernienie konturu oka było popularne także wśród Wikingów, o czym donosił w 950 roku arabski podróżnik Al-Tartushi. Średniowiecze ze swoją obyczajową restrykcyjnością odsunęło nieco wszelkie upiększanie w cień, ale już za czasów Elżbiety I make-up wśród mężczyzn przeżywał swój come back. Róż i szminkę wykonane z płatków geranium używano dla podkreślenia zdrowia, zasobności i radości życia. Znów modna była bardzo jasna cera, którą niestety często wybielano przy pomocy zabójczych składników – ołowiu i arszeniku. Swoje apogeum męski makijaż przeżywał w epoce baroku i, w szczególności, rokoko. Chyba każdy pamięta scenę otwierającą film „Niebezpieczne związki” Stephena Frearsa, w której równie duża ilość pudru opada na dekolt markizy de Merteuil, co na perukę i twarz hrabiego de Valmont. Do pudrowania używano drobno zmielonej elastycznej mączki ryżowej albo tańszej mączki zbożowej – mocno wyperfumowanej i z dodatkiem barwników. Wciąż stosowano niebezpieczny dla zdrowia puder ołowiany. Dla kontrastu, do twarzy upudrowanej prawie na biało używano pomadki do warg, rumieńce malowano różem na warstwie pudru, a pryszcze, wągry i blizny po ospie ukrywano pod plasterkami piękności, zwanymi muszkami. Tak naprawdę mężczyźni zrezygnowali całkowicie z makijażu dopiero pod koniec XIX wieku, a to za sprawą wiktoriańskich Anglików, którzy wszystkim narzucili „modę” na surowy wygląd męskiej części społeczeństwa. Spadek po pruderyjnej królowej odczuwamy do dziś. Mężczyźni rządzący światem i biznesem nadal noszą ciemne - czytaj „poważne” - garnitury i nie malują się. Inaczej kwestia wygląda jednak w kręgach artystycznych. Kto nie pamięta szalonych lat 70. i 80. z zespołami nurtu New Romantics, używającymi eyelinera Mickiem Jaggerem i Iggy Popem czy pełnym kolorowym scenicznym makijażem Davida Bowie. Dziś do używania kosmetyków upiększających nie tylko na planie filmowym przyznają się Jared Leto i Johnny Depp, który pokochał czarną kredkę do oczu wcielając się w pirata z Karaibów. A rynek, upatrując w mężczyznach idealnych, bo lojalnych klientów, odpowiada na te kiełkujące potrzeby również i wśród zwykłych śmiertelników.
Pod koniec ubiegłego roku, pod hasłem #beautyknowsnogender, swoją pierwszą linię do makijażu dla mężczyzn – Boy de Chanel – zaprezentowała marka Chanel. Początkowo tylko w Korei będącej mekką kosmetycznych nowinek, a od początku tego roku dostępną we wszystkich autoryzowanych butikach marki, w tym w warszawskim butiku w Galerii Mokotów.
„You are unlike anyone else” – to wyznanie Boya Capela do Gabrielle Chanel stało się dla projektantki nieustanną inspiracją do poszukiwania wolności bycia sobą, nikim innym, tylko sobą. Znalazło to odzwierciedlenie w łamaniu kolejnych kodów i przepisywaniu na nowo skostniałych zasad. Chanel uwolniła kobiety od gorsetów i długich sukien, podarowała im odzież sportową, sztuczną biżuterię i opaleniznę. Oswobodziła je z konieczności noszenia dusznych, monotematycznych kompozycji kwiatowych oferując im w zamian kwiat abstrakcyjny – perfumy Chanel No. 5. Zapożyczała elementy z garderoby męskiej by ubierać w nie kobiety. W tym właśnie duchu wolności i indywidualnego kreowania swojego stylu i potrzeb marka Chanel kontynuuje dzieło swojej założycielki przepisując (stereo)typowo kobiecy atrybut – makijaż – na język męskich kolorów, gestów i kształtów. Afirmuje nowe kody niezmiennej wizji, która mówi, że piękno nie jest kwestią płci, jest kwestią stylu.
Nazwa linii czerpie z prywatnej historii projektantki, a zarazem śmiało patrzy w przyszłość i swoją bezpretensjonalnością wyraża esencję współczesnej nieskrępowanej ograniczeniami męskości. Prostocie jest też wierny design nowej kolekcji – ciemnogranatowe opakowania (kolor, który w Chanel nazywa się bleu noir) nawiązują do barw flagowego zapachu marki Bleu de Chanel i idealnie wpisują się w męską estetykę. Kryją tylko to co niezbędne. Trzy kosmetyki o instynktownych formułach, które są niewidoczne dla oka, ale w swoim naturalnym efekcie bardzo długotrwałe. Trzy produkty by dodać sobie pewności siebie, ukryć niedoskonałości i odkryć lepszą wersję siebie: podkład, balsam do ust i kredka do brwi.
Ten pierwszy jest podkładem tylko z nazwy. Ma bowiem niezrównanie lekką i naturalną teksturę, która dzięki zawartości mikropudrów Soft Focus pozwala zatuszować niedoskonałości. Nałożony na krem nawilżający lub sam, Le Teint pozostawia cerę ujednoliconą i zdrowo rozświetloną. Naenergetyzowaną jak po weekendzie spędzonym nad morzem. Podkład Boy de Chanel nawilża i działa antyoksydacyjnie dzięki zawartości ekstraktu z żyworódki. Chroni też przed promieniowaniem słonecznym i stresem oksydacyjnym za sprawą filtru SPF25. Jego nieokluzywna formuła pozwala skórze oddychać, kwas hialunorowy kontroluje poziom nawilżenia, a specjalny polimer odporny na pot i nadmiar sebum sprawia, że kosmetyk trzyma się na skórze przez cały dzień i nadaje jej satynowej matowości. Jego aplikacja nie sprawia najmniejszego problemu, bo produkt natychmiast stapia się ze skórą nie pozostawiając sztucznych granic kolorystycznych czy śladów w okolicach brwi czy zarostu. Występuje aż w 8 odcieniach od Light do Deep Plus. Dla mojej cery idealnym kolorem okazał się odcień Medium Light.
Balsam do ust Boy de Chanel jest kosmetykiem, który polubi każdy facet, nawet ten sceptycznie jeszcze nastawiony do idei męskiego makijażu. Ten biały sztyft ukryty w granatowym etui działa zbawiennie na usta nie pozostawiając na nich ani grama koloru czy blasku. Formuła bogata w olej jojoba, masło shea i witaminę E dogłębnie odżywia skórę ust, wygładzając ją i pozostawiając matowy efekt. Momentalnie się wchłania i jest bezzapachowy. Dwustronna kredka do brwi wymaga już nieco więcej wiedzy i wprawy. Idealnie w tej kwestii przeszkolił mnie profesjonalny personel warszawskiego butiku. Kredka Boy de Chanel (używam najbardziej naturalnego odcienia Deep Brown) z jednej strony wyposażona jest w spiralną szczoteczkę do układania i rozcierania, z drugiej w wysuwany, specjalnie przycięty, wodoodporny ołówek, którym z łatwością wypełnimy linię brwi. Najlepiej zacząć od dokładnego wyczesania brwi (najpierw pod włos, potem z włosem). Następnie drobnymi kropkami nanosimy kolor na skórę w miejscach wymagających wypełnienia. Na koniec łagodzimy rysunek szczoteczką lub/i palcem. Kredka wykonana jest z naturalnych wosków i olei co zapewnia łatwą, instynktowną aplikację i ponad ośmiogodzinną trwałość.
Kosmetyki Boy de Chanel nie tylko prezentują się niezwykle stylowo na męskiej półce, w kieszeni lub w torbie, ale i z łatwością poddają się nawet najbardziej niewprawnym (a domyślam się, że takich jest większość) męskim rękom. Efekt jaki dają jest absolutnie naturalne. Żadnego scenicznego przerysowania. Bo w męskim makijażu nie chodzi o ‘umalowanie się’, a o zniwelowanie niedoskonałości i dodanie skórze zdrowego wyglądu.
O ile współczesny świat ze swoim medialnym krzykiem zdaje się obarczać kobiety niezliczonymi obowiązkami związanymi z powszechnie uznawanymi kanonami piękna, o tyle męskość w tym zakresie definiuje się przez ograniczenia. W konsekwencji kobiety emancypują się, zrzucając warstwy makijażu, a faceci nakładając go. Chodzi o wolność wyboru. Do lub od. I niech każdy wyznacza swoje własne granice. Granice dobrego samopoczucia, auto-ekspresji i kreacji. Aleksander Wielki malował oczy, co nie przeszkodziło mu w podboju połowy świata i staniu na czele największego starożytnego imperium.