*NOWE ZAPACHY* - Diptyque Tempo i Fleur de Peau
Ktoś mnie kiedyś zapytał czy podpisałbym cyrograf z jedną marką perfumeryjną. Dostaję zapas ich produktów do końca życia, ale pod okrutnym warunkiem – będę używał tylko i wyłącznie zapachów tej jednej jedynej marki. Większość perfumoholików by się pewnie obruszyła. Ja w pierwszej chwili też. Jest jednak marka, która potencjalnie mogłaby skusić mnie do podpisania takiego diabelskiego dealu. Bo są marki, które się lubi, są takie, które się kocha i w końcu takie, z którymi człowiek się utożsamia, w których wszystko od A do Z pasuje jak ulał. Flakony mają tu kształt idealnie stworzony do dłoni, zapachy rozpieszczają szeroka gamą możliwości, a za każdym z nich stoi historia, która wraz z uderzeniem molekuł o skórę uruchamia barwne obrazy, zabiera w nieznane miejsca, przenosi w inne czasoprzestrzenie. Marki, w których artyzm zachwyca, ale nie onieśmiela, w których bogactwo jest powściągnięte rygorem czarno-białej linii, a ich hasła wypisane są na flakonach prostymi, ale niezdyscyplinowanymi literami. Takie marki sprawiają, że człowiek nie zatrzymuje się na zapachu, ale idzie dalej, szuka więcej. Czyta, grzebie, porównuje. Przeżywa olśnienia i z przyśpieszonym biciem serca czeka na nowe propozycje i – co ważne – wie, że się nie zawiedzie. Idealizm? Zaślepienie? Fanatyzm? Może. Ale jakie piękne.
Być świadomie zanurzonym w historii nie tracąc przy tym nic ze swojej młodzieńczej ciekawości? To zadanie paryska marka Diptyque zdaje na piątkę z plusem! Od początków swojego istnienia, kiedy to trzech przyjaciół artystów założyło niepozorny butik na rogu Boulevard Saint Germain w 1963 roku, artyzm, historyczne korzenie, wyrafinowanie połączone z awangardą i ciekawość świata są wpisane w DNA firmy. Desmond Knox-Leet – malarz, Christiane Gautrot – projektantka wnętrz i Yves Coueslant – projektant dekoracji teatralnych połączeni wspólną pasją do rzeczy pięknych tworzą na początku lat 60 coś w rodzaju ‘gabinetu artystycznych osobliwości’. Ich butik to protoplasta dzisiejszego concept store, szykowny bazarek gdzie oferuje się rzeczy wysmakowane, egzotyczne i rzadkie. To miejsce gdzie sprzedaje się swoiste, ocierające się o artystyczną bohemę, joie de vivre. Jako, że sklep ma dwa okna wystawowe, właściciele postanawiają nazwać go Diptyque. Miejsce wypełniają lampiony, tkaniny, porcelana, notatniki, zabawki, pachnące poutporri, pamiątki z dalekich podróży, z czasem również zapachowe świece, które później staną się najlepiej rozpoznawalnym symbolem marki.
Dokładnie w tym samym czasie atmosfera w Paryżu zaczyna gęstnieć. Młode pokolenie rozczarowane konserwatywną i imperialistyczną polityka de Gaulle’a coraz dobitniej wyraża swoje niezadowolenie. W powietrzy czuć ferment, bunt i zapach zbliżającej się, odświeżającej wolności. W 1968 roku studenci na podparyskim uniwersytecie w Nanterre domagają się koedukacyjnych akademików. Tym samym uwalniają kulę śniegową, która przetoczy się przez całą Francję, Europę i świat. Do buntu przyłączają się robotnicy, a rewolucja seksualno-kulturalna zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Jej główne hasło to: „Unbutton your brains, unbutton your trousers!” To początek kreatywnej, libertyńskiej dekady z długowłosymi i brodatymi hipisami, pierwszymi czarnoskórymi sportowcami na olimpijskich podiach i wznowioną fascynacją duchowością, egzotyką i nieznanymi poziomami świadomości. To nowa Era Wodnika żyjąca rytmem musicalu Hair, przebojem the Beatles – Revolution i mniej lub bardziej duchowymi wyprawami do Indii. Stamtąd przywozi się egzotyczne zapachy będące symbolem nowego, zbuntowanego pokolenia – ezoteryczne i psychodeliczne piżmo i olejek paczulowy. W połączeniu z dymem Gauloises Bleu i gazem łzawiącym rozpylanym przez policję, te dwa składniki staną się olfaktorycznym symbolem dekady.
Dokładnie w tym samym czasie marka Diptyque lansuje swój pierwszy zapach stworzony przez samozwańczego nosa – Desmonda Knox-Leeta i nazywa go po prostu L’Eau. Pierwsza woda jest ciepłą mieszanką kwiatów i przypraw nawiązującą do średniowiecznych pomanderów. Zawiera płatki róży, cynamon, skórkę pomarańczową, geranium, drewno sandałowe i goździki. Celem jest przeniesienie przeszłości do teraźniejszości. Stworzenie zapachu czerpiącego z historii, ale umiejscowionego tu i teraz, niszowego i nie ograniczonego podziałem na płci. Ciekawostką jest, że od tamtego czasu każda kolejna woda Diptyque zawiera w swojej nazwie dźwięk ‘o’ (Oponé, Tam Dao, Ofresia, Eau des Sens, Olène). Innym stałym elementem w kreowanych przez markę zapachach ma być tzw. ‘olfactory accident’ czyli dodanie do składu zaskakującej nuty, która przełamuje schemat, tworzy nowe połączenie lub jest swoistym wykrzyknikiem w całej kompozycji.
W tym roku mija dokładnie 50 lat od stworzenie L’Eau, a marka Diptyque postanawia ten jubileusz uczcić lansując dwa inspirujące zapachy, które z jednej strony są ukłonami w stronę dekady, w której wszystko się zaczęło, z drugiej zaś pozostają kompozycjami na wskroś nowoczesnymi i nowatorskimi. Na warsztat perfumiarski nos marki – Olivier Pescheux – wziął dwa składniki emblematyczne dla lat 60 – paczulę i piżmo. To wspaniały wybór, bo Diptyque do tej pory nie miało kompozycji zbudowanych wokół tych akordów.
Tempo to wibracja ezoterycznej paczuli, ulubionego składnika młodzieży pokolenia Flower Power. Rozbrzmiewa jak echo tamtych lat, jak muzyka grana na egzotycznych instrumentach przywożonych z Indii wraz z ostrym paczulowym olejkiem. Rysuje obraz smugami niczym henna i ołówek kohl tak bardzo ukochane przez hipisów. Jednak paczula w Tempo jest o wiele przyjemniejsza dla nosa od tej klasycznej, czystej, której liście od wieków służyły do odstraszania insektów. W kompozycji znajdziemy trzy różne jej ekstrakcje pochodzące z ekologicznych upraw na indonezyjskiej wyspie Sulawesi. To zapach wilgotnej ziemi, pośród ogromnych paproci, u podnóża wysokich drzew tekowych. Zmiękcza go kamforowo brzmiący absolut maté. Zielonych akcentów dodaje liść fiołka. Całość wybrzmiewa zapachem ziaren dzikiego kakaowca. Różowy pieprz, bergamotka i jaśmin dodają koloru i światła, a akord ambrowy (skomponowany z szałwii i ambrofixu) i piżmo seksapilu. Charakterystycznym „zapachowym wypadkiem” w wodzie perfumowanej Tempo jest kontrast między ostrością i zielonością liścia fiołka i maté oraz miękkością i mchowym aspektem olejku paczulowego.
Fleur de Peau – adekwatnie do nazwy – jest zapachem ludzkiej skóry oddanej przez czyste piżmo. Rewolucja seksualna lat 60 przyniosła wzmożone zainteresowanie i otwarcie na kwestie cielesności. Na fali zainteresowania hinduizmem, popularna w Europie zaczęła stawać się joga. Młode pokolenie zachłysnęło się wszystkim co wschodnie – medytacją, transcendencją, wegetarianizmem, tantryzmem. Na ustach wszystkich była wolna miłość. Make love, not war! Fleur de Peau łączy w sobie te dwa aspekty – cielesności i transcendencji – wyzwalając naturalnie piękne piżma uzyskane bez okrucieństwa. Otwarcie jest żywe i przestrzenne. Bergamotka z pomarańczą oraz odrobiną różowego pieprzu dryfują na falach unoszących zapach do góry aldehydów. W sercu do głosu dochodzi piżmo tańczące między nutami skórzano-pudrowymi (irys) podbite dodatkowo ambrettolidem, który dodaje piżmowości nasionom ketmii piżmowej. To introwertyczne serce rozświetla kropla tureckiej róży, która prowadzi nas do korzennej bazy przywołującej na myśl ziemistość i wilgoć winnej piwniczki. To w niej jeszcze długi czas swój cielesny aromat roztaczać będzie szara ambra. Fleur de Peau jest synonimem naturalności i intymności. Pachnie jak skóra, a może to raczej skóra powinna tak pachnieć. Relaksuje, wprowadza w błogi nastrój, uspokaja. To cielesne piękno spod sztandarów Love&Peace.
Diptyque nie byłoby sobą gdyby poprzestało na samej mieszance nut zapachowych zatopionej w alkoholowym roztworze. Tu zawsze dzieje się dużo więcej. Zawsze jest jakaś historia, którą odnajdujemy na kultowych biało-czarnych etykietach-medalionach. I co ważne – po obu ich stronach! Grafiki dla pierwszych zapachów wykonywał tuszem sam Desmond Knox-Leet. W późniejszych latach tradycja ta kontynuowana była przez starannie dobieranych artystów czerpiących inspiracje z przyrody, podróży i sztuki antycznej. Meczet na flakonie Eau Duelle, parowiec sunący po morskich falach na etykiecie Volutes czy odpoczywająca pod baldachimem nad zatoką tonkińską kobieta w tuberozowym Do Son. W przypadku dwóch nowych kompozycji nie mogło być inaczej. Ilustratorka Sofia Ouares stworzyła dla zapachu Tempo wizję szamana rytualnie komunikującego się z lasem, który jest naturalnym domem krzewów paczuli. W lesie tym nieskrępowanie żyją duchy i zwierzęta. Na odwrocie, poprzez pachnący płyn, dostrzec można z kolei wulkan na indonezyjskiej wyspie nieprzerwanie użyźniający swoim popiołem tropikalną ziemię. Świat psychodelii oddał z kolei na flakonie Fleur de Peu Dimitri Rybaltchenko. Inspiracją był grecki mit o księżniczce szaleńczo zakochanej w synu Afrodyty. Na grafikach artysty oplata go w snach swoim ciałem. W rozwinięciu historii na odwrocie, kochankowie (Eros i Psyche) zostają zjednoczeni, a owocem tej unii jest córka i bogini rozkoszy Hedone przedstawiona pośród majestatycznych kwiatów irysa.
Nowoczesność i historia. Podążanie naprzód nieustannie oglądając się za siebie i dookoła siebie. Takie jest Diptyque. Marka świadoma swoich korzeni, ale silnie umiejscowiona w chwili obecnej. Marka totalna proponująca totalne koncepty pełne niedopowiedzianego piękna łączącego klasykę i awangardę. Tu wszystko ma swoje miejsce – klasycyzujący owal, historia malowana tuszem, niepokorna czcionka, zapachowa mieszanka z zaskakującym twistem i kultowy już dziś adres, pod którym pół wieku temu wszystko się zaczęło.
Przypomnijcie mi. Czy cyrograf podpisuje się krwią?