*PAMIĘTNIK CHARLIEGO* - Christian Dior, Granville
Każda epoka ma swój złoty wiek. Również perfumeryjna. Pamiętacie Gila Pendera z filmu Allena „O północy w Paryżu”? Tego słabo rokującego amerykańskiego pisarza i zupełnie niespełnionego narzeczonego, który nagle znajduje się nie tylko w Paryżu, ale i w Paryżu swoich marzeń, czyli w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Trafia do swojej Arkadii, a tam obok Hemingwaya, Fitzgeraldów i Dalego, spotyka muzę artystów – Adrianę – która też tęskni do swojego złotego wieku, którym była Belle Époque. Zawsze jest jakieś „kiedyś”, które jest lepsze od teraz. Zwykle jest lepsze, bo je idealizujemy.
„Kiedyś to były perfumy!” Ile razy słyszeliście lub czytaliście taką eksklamację? Ba, ile razy sami ją wypowiadaliście? Wśród fanów perfum, prawdziwych perfumoholików, tęsknota za Arkadią jest wszechogarniająca. Ogarnia i mnie. Wzdycham do wycofanych zapachów, pieszczę ostatnie krople na dnach flakonów z ubiegłego wieku, poszukuję obsesyjnie „złotych strzałów” w bezkresach internetu. Efektem tych westchnień, rozczuleń, zgryzot i rozterek ma być poniższy cykl, który zatytułowałem Pamiętnik Charliego. Chcę w nim ocalić od zapomnienia, ożywić – dla Was i dla siebie – zapachy, które nie są już produkowane i które są trudne lub prawie niemożliwe do zdobycia. Za niektóre z nich trzeba bardzo słono zapłacić, inne kosztują grosze, ale popadły, dziwnym trafem, w otchłań zapomnienia.
Co do zasady to nie wiem czy opisywany dziś zapach powinien znaleźć się na kartach Pamiętnika Charliego czy nie. Co prawda nie ma go od dłuższego czasu na gondoli butikowych zapachów Diora w warszawskim salonie, ale widnieje cały czas na stronie internetowej marki. Jest więc dostępny, ale najwyraźniej tylko przez paryski butik (lub na zamówienie w warszawskim). Tak czy inaczej chcę o nim napisać, bo popadł niejako w zapomnienie. Szczerze powiedziawszy nigdy się o nim dużo nie mówiło, a szkoda, bo to piękny przykład pewnego gatunku.
W 2010 Dior wypuścił nową butikową linię 10 zapachów nazywając ją La Collection Couturier Parfumeur. Twórcą wszystkich zapachów był François Demachy (którego w roli nadwornego perfumiarza marki zastąpił niedawno Francis Kurkdjian), a ilustrować miały one różne momenty z życia kreatora mody. Jednym z nich jest Granville, który nazwę wziął od normandzkiego miasteczka, w którym Christian Dior spędził swoje dzieciństwo. Ze zdziwieniem przeczytałem, że w dniu premiery, kompozycja ta była oficjalnie dedykowana kobietom. Jak bardzo odległe jest mi dzielenie zapachów ze względu na płeć, w Granville czuję całą masę typowo męskich klimatów. Jakich? Już opowiadam.
Granville to połączenie klasycznej kolońskości (cytryny + zioła), z piękną nutą igieł sosnowych i nadmorskim klimatem. Tematy iście męskie, nieprawdaż? Ale przecież nie tylko mężczyźni muszą za nimi przepadać! Otwarcie jest bardzo ostre i momentalnie przywodzi na myśl męską półkę w łazience, na której stoi nieco vintageowa woda po goleniu. Pięknie potraktowano tu cytryny, nie dodając do nich ani grama cukru. Zamiast niego roi się za to od zielonych ziół. Czujemy wyraźnie i tymianek i rozmaryn. Jest też czarny pieprz, który wszystko fajnie zaostrza i bardzo mi się podoba tu jego obecność. Gdy pierwsze kolońskie uderzenie wytraca na sile, do głosu dochodzą zielone igły. Świeże, aromatyczne, mentolowe, drzewne. Kto lubi ten aromat, pokocha go w Granville. Towarzyszy mu akord kwitnącego na żółto krzewu o nazwie janowiec barwierski, który wnosi do perfum wytrawne, chłodne brzmienie kojarzone z zapachami paprociowymi. Na tym etapie kompozycja powstrzymuje swoje aromatyczne rozbuchanie, staje się bliskoskórna i relaksuje, pomimo ciągle wyczuwalnych igiełek nadmorskiego wiatru. Świetnie balansują je w bazie zapachu nuty drzewne z sandałowcem na czele.
Ten zapach rysuje w mojej głowie bardzo przyjemny obrazek. Jest wolny dzień. Korzystam z niego fundując sobie poranny rytuał nieśpiesznego golenia. Spryskany wodą kolońską, wychodzę na spacer w kierunku morza. Gdzieś z boku mijam ziołowy ogródek i wchodzę do dzielącego plażę od miasteczka iglastego lasu. Drzewa rosną równo, poprzetykane jasnym światłem, które pada z góry. Słońca jednak brak. Jest za to sporo wiatru, który wita mnie nader wylewnie w momencie wejścia na plażę. Tafla morza jest gładka i stalowa i pomimo ostrego powitania, całe to doświadczenie jest nader przyjemne i ożywcze. Zapamiętuje je, by przywołać w dniu kiedy upał będzie spływał po skórze. Wtedy Granville pięknie spełni się w roli klasycznego schładzacza.
“Nie chodziło mi jedynie o zapach aromatyczny, co inspirowało bogactwem drzew sosnowych w okolicy, ale również o coś niezwykle ożywczego i ekstremalnie wręcz świeżego. Powiew wiatru, fale regularnie rozbijające się o skały. Aura Granville jest daleka od bycia pogodną.” - François Demachy
Polecam Granville wszystkim admiratorom świeżości, lekkiej pikanterii i chłodnej zieloności oraz trochę staromodnych klimatów. I choć dla mnie w tym zapachu zdecydowanie na plażę idzie facet, wcale nie musi oznaczać, że tak zawsze ma być. W pewnym sensie podobny, acz o wiele bardziej słoneczny, charakter nosi w sobie dużo nowsza propozycja w butikowej linii Diora – Eden-Roc. Też bardzo w moim guście. Ciekawe czy równie szybko zostanie odstawiony na boczną półkę przez markę. Może po prostu tego typu świeże i – przyznajmy to, proste – kompozycje nie sprawdzają się w formule luksusowej? Może.. Ja jednak pozostaję niezmiennie ich fanem.
Zdj. www.pixabay.com