*PAMIĘTNIK CHARLIEGO* - Cacharel, Nemo
Każda epoka ma swój złoty wiek. Również perfumeryjna. Pamiętacie Gila Pendera z filmu Allena „O północy w Paryżu”? Tego słabo rokującego amerykańskiego pisarza i zupełnie niespełnionego narzeczonego, który nagle znajduje się nie tylko w Paryżu, ale i w Paryżu swoich marzeń czyli w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Trafia do swojej Arkadii, a tam obok Hemingwaya, Fitzgeraldów i Dalego spotyka muzę artystów – Adrianę – która też tęskni do swojego złotego wieku, którym była Belle Époque. Zawsze jest jakieś „kiedyś”, które jest lepsze od teraz. Zwykle jest lepsze, bo je idealizujemy.
„Kiedyś to były perfumy!” Ile razy słyszeliście lub czytaliście taką eksklamację? Ba, ile razy sami ją wypowiadaliście? Wśród fanów perfum, prawdziwych perfumoholików tęsknota za Arkadią jest wszechogarniająca. Ogarnia i mnie. Wzdycham do wycofanych zapachów, pieszczę ostatnie krople na dnach flakonów z ubiegłego wieku, poszukuję obsesyjnie „złotych strzałów” w bezkresach internetu. Efektem tych westchnień, rozczuleń, zgryzot i rozterek ma być poniższy cykl, który zatytułowałem Pamiętnik Charliego. Chce w nim ocalić od zapomnienia, ożywić – dla Was i dla siebie – zapachy, które nie są już produkowane i które są trudne lub prawie niemożliwe do zdobycia. Za niektóre z nich trzeba bardzo słono zapłacić, inne kosztują grosze, ale popadły dziwnym trafem z otchłań zapomnienia.
Jako pierwszy biorę na tapet zapach, który pokochałem dzięki reklamie. No cóż, kiedyś to były reklamy… Mowa o męskiej kompozycji francuskiej marki Cacharel z 1999 roku – Nemo. Mam kolektywną słabość do starych zapachów tej zrodzonej w latach 60 marki, która za nazwę wzięła sobie gatunek małej kaczki występujący we francuskim regionie Camargue. Zanim trafiłem na Nemo długo pozostawałem pod urokiem skomponowanego niemal dwadzieścia lat wcześniej Cacharel pour Homme. Silne więzy łączyły mnie też z damskimi zapachami tego domu na czele z Anaïs Anaïs, Eden, LouLou czy Noa. Wszystkie one powstały przed magicznym rokiem 2000 i jestem pewny, że wiele z nich pojawi się w Pamiętniku Charliego. Ale powróćmy do Nemo, zapachu o prawdopodobnie jednym z najoryginalniejszych flakonów w historii.
Nemo był dziełem Jean-Pierre’a Béthouarta i miał być to męski odpowiednik powstałej rok wcześniej piżmowo-kwiatowo-drzewnej wody dla kobiet Noa. Oprócz wspólnej pierwszej litery i egzotycznych rysów twarzy modela i modelki z reklam obu zapachów punktów zbieżnych nie widzę. Nemo to woda toaletowa o profilu korzenno-drzewnym z przyprawami i lawendą w nutach głowy, kwiatami (ukochany w latach 80 i 90 goździk!), kminkiem i labdanum w sercu oraz paczulą, skórą, wanilia i cedrem w bazie. W mojej osobistej klasyfikacji był to zapach niebywale wonny, ciepło-drzewny, słodko-skórzany, elegancki, ale nie szczególnie wieczorowy, w który ciekawie wpleciono niebanalną świeżość. Taki zapachowy smart casual. Ze świeżością na miarę tamtych lat, końca XX wieku. Trochę barbershopowy chłód lawendy łączy się tu w otwarciu z moimi ukochanymi przyprawami – kardamonem (też często uznawanym za chłodna przyprawę), gałką (Cacharel miało do niej nosa!) i pieprzem betelowy (azjatycka roślina z rodziny pieprzowatych, którego liście o pikantno-kamforowym aromacie są używką).
Ta drzewno-przyprawowa świeżość towarzyszy nam w zasadzie do samego końca trwania kompozycji na skórze, ale na etapie serca ulega ona stopniowemu ociepleniu. Myślę, że do gry wkracza labdanum, które jest tu podane w dyskretny sposób, a jednak z pewnością dorzuca swoje trzy grosze do ogólnego wydźwięku. To jest z resztą cecha pachnideł z tamtych lat – lat 80 i 90 – są wyjątkowo pięknie zblendowane. Jeśli zapytalibyście mnie czy czuję tu lawendę, a może kminek czy wanilię, odpowiedziałbym „nie, nie czuję”. Te nuty nie wyskakują przed szereg, nie wołają „ja, ja, teraz pachnę ja!”, są raczej doskonale współgrającymi ze sobą muzykami w jednej orkiestrze. Drydown Nemo jest komfortowo zamszowy. I znów, ten miękki zamsz utarto z bazowych nut, które nie silą się na wychodzenie przed orkiestrę. Tworzą po prostu doskonale zgrany bazowy team!
Nemo poznałem we wczesnych latach 2000. Był dla mnie wtedy zapachem dość wyrafinowanym, chyba nosiłem go na szczególne okazję. Dziś moja percepcja jest trochę inna. Gdybym miał go więcej, bardzo często spryskiwałbym się nim na co dzień – do pracy, na spacer, na lunch ze znajomymi. Posiadam jednak w swoich zbiorach jedynie miniaturkę oraz końcówkę flakonu o pojemności 30ml, używam więc nader oszczędnie i okazjonalnie. Chcę by był ze mną jak najdłużej.
Przy tym zapachu nie sposób nie wspomnieć o jego flakonie. Jest niezwykły i – powiedziałbym - z rodzaju „love or hate”. Zaprojektował go Jean-Marie Massaud. To półtransparentna brązowa „proca” z atomizerem umieszczonym w jednej z odnóg, który sam w sobie jest wyjątkowy, bo ma formę srebrnej kulki. Dla niektórych to proca, dla innych drzewo, dla jeszcze innych system rur pod zlewem… Ten kształt zdecydowanie pobudza wyobraźnię. Powiem tylko, że bardzo lubię ten rodzaj brązu, ciemnego, smolistego, bardzo dobrze komponującego się z samym aromatem w środku. Na uwagę zasługuje też czcionka, którą wypisano nazwę wody toaletowej. Wyraźnie wyróżnia się tu litera M, która osobiście kojarzy mi się z pismem stylizowanym na starożytne alfabety klinowe, całkiem możliwe, że stosowane przez Indian. Na to mogłyby wskazywać rysy długowłosego bohatera reklamy Nemo, mężczyzny uciekającego dzięki zapachowi z miejskiej współczesnej dżungli do jakiejś starej cywilizacji. Graffiti zamienia się tu w prehistoryczne rysunki na ścianach jaskiń, koń gubi lejce, a długowłosy chłopak spotyka długowłosą dziewczynę, która zaczyna tańczyć w deszczu na moście. Niby znany obrazek, a jednak pokazany z inną wrażliwością. W rolę bohatera kampanii reklamowej wcielił się model – przez niektórych uważany za sobowtóra Johnny Depp’a – Greg Payne. Prace nad kampanią powierzono agencji Air Paris, a sfotografował ją Ruven Afanador. Slogan, którego użyto brzmiał: Nemo - Le parfum témoin, co oznacza: Nemo – zapach świadek. Wszystko pięknie przemyślane i współgrające. Niczym nuty w tej pięknej drzewno-przyprawowo-skórzanej kompozycji.
Używaliście kiedyś Nemo? Jak go wspominacie?