I do judge the book by its cover!
"Don't judge the book by its cover"
To angielskie przysłowie będące odpowiednikiem polskiego 'nie oceniaj książki po okładce', w moim przypadku zupełnie nie ma zastosowania do perfum. Zapach traktuje jako koncept totalny, a więc poza samą kompozycją przykładam ogromne znaczenie do takich elementów całości jak nazwa, kształt i wykonanie flakonu oraz opakowanie zewnętrzne czyli pudełko. I na tym ostatnim chciałem się skupić w tym tygodniu.
Rozpakowując moje nowe perfumy zacząłem przyglądać się szczegółom ich pudełek. Chcę Wam pokazać te, które mnie najbardziej zachwyciły. Oczywiście przemycę też kilka słów o każdym z zapachów, ale na ich obszerniejsze recenzje przyjdzie czas innym razem.
Poniedziałek. V Canto, Alibi (Mon Credo)
Na pierwszy ogień poszedł zapach Alibi stworzony przez Paolo Terenzi dla marki V Canto. Jak sam opowiadał niedawno na spotkaniu w Mon Credo, inspiracją dla tej linii dostojnych, obleczonych welurem flakonów była Boska Komedia Dantego, a dokładnie jej Pieśń 5 (V Canto). Zostajemy w niej przeniesieni do drugiego kręgu Piekła, w którym cierpią dusze, które popełniły grzech zmysłowości. Autor poematu spotyka tu Francescę de Rimini i Paola Malatesta, autentyczne postaci, które żyły za jego czasów w Rawennie. Francesca zakochała się w Paolo, który był bratem jej męża. Jak to w tamtych czasach bywało oboje skończyli marnie zabici przez zazdrosnego męża i wściekłego brata.
Zapach, który niedawno odpakowałem i który nosiłem w poniedziałek to przepiękne wetiwerowe Alibi z 2015 roku. Składnik ten odgrywa naczelną rolę w tej drzewno-ziemisto-balsamicznej kompozycji, a wspierają go cyprys, torf, sól, cedr, skóra i paczula.
By do niego się dobrać zdjąłem srebrno-turkusową obwolutę, a moim oczom ukazało się granatowe pudełko z metalowym 'guzikiem' po środku, na którym widnieje nazwa perfum i informacja o stężeniu - Extrait de Parfum. Po odwiązaniu rzemyka pudełko otworzyło się wzdłuż niczym, nie przymierzając wrota do piekieł. Moim oczom ukazał się flakon i inskrypcja z Pieśni Piątej po włosku: "Amor, ch'a nullo amato amar pardona" (Miłość jest nam dana i zadana).
A sam zapach? Diabelsko dobry i mocny!
Wtorek, Amouage, Portrayal Man (Perfumeria Quality)
Opakowania najnowszych zapachów domu Amouage wykonane są z materiałów w pełni biodegradowalnych, a połyskują zimnymi odcieniami gołębiej niebieskości i srebra. Przepiękny, żakardowy wzór, który czerpie ze stylistyki Art Deco, nawiązuje też do kluczowej inspiracji Christophera Chonga, po którą sięgnął przy kreowaniu kompozycji Portrayal.
Artyści nie znoszą nudy, przyziemności i przewidywalności. Gdy taki staje się świat w koło uciekają w bunt i zabawę do najdzikszych dekad ubiegłego wieku - szalonych Roaring Twenties w Londynie i głośnych Grooving Eighties w Nowym Jorku. Z szarej przeciętności w kolorową bohemę! Jak się tam dostają? Wykorzystując 'wormholes' czyli tunele czasoprzestrzenne.
Na pudełku zapachu rozchodzące się kołowo od środka - w którym umieszczono logo marki - oczka mają wyobrażać właśnie rzeczone 'wormholes'. Efekt magiczny i tylko odrobinę psychodeliczny. Wnętrze wyłożone jest pluszem w kolorze powtórzonej bladej niebieskości. Z tym eleganckim pudełkiem kontrastuje ekstrawagancko opalizujący flakon z niebieskim kryształem Swarovskiego.
Portrayal Man nosiłem we wtorek. Wąchając jego elementy składowe w czasie premiery zorganizowanej przez Perfumeria Quality Missala, a potem finalną kompozycję na bloterze i nadgarstku miałem z goła odmienne wrażenia. Nosząc go globalnie jeszcze inaczej dla mnie brzmi. Jakie to ciekawe... Dopiero na powietrzu i zastosowany w większej ilości uwolnił swoje fiołkowe, lekko drzewne i lekko smolne piękno.
Środa. Gallivant, London (GaliLu)
W pudełkach zapachów Gallivant zakochałem się jeszcze zanim je poznałem, znaczy się zapachy. Moje oko przyciągnęły te miniaturowe, precyzyjne mapki miast, które Nick Steward wraz ze swoimi perfumiarzami postanowił oddać w zapachach.
Gallivant to marka perfum dla miastolubów. Osób lubiących miejski krajobraz, miejską strukturę i miejskie włóczęgi. Sam załozyciel - Nick - zawsze zwiedza miasta na nogach. Czy z mapą? Chyba nie, bo jak mi opowiadał podczas wywiadu w GaliLu lubi się w mieście najzwyczajniej zgubić.
Jednak mapy studiował już jako dziecko, gdy jego dziadkowie wracali z podróży. Fascynowały go. Mnie natomiast fascynuje kolorystyka pudełek Gallivant. Zewnętrzna obwoluta łączy w piękny sposób matową szarość mapy z połyskującym miedzianym złotem liter tworzących nazwę marki.
Ten sam odcień miedzi powtórzony jest w wyżłobieniu pudełka, które ma kolor bladego seledynu, a ozdabia je jedynie złota strzałka kompasu na zamknięciu.
Na pudełku też kilka słów o samym zapachu - w moim przypadku jest to London, zapach, który nosiłem w środę. "Deszcz. Słońce. Odrobina gruzu. Szczypta luksusu. Kwiaty z ulicznego targu. Georgiańskie domy. Skórzane kurtki. Chłopaki z East Endu. Dziewczyny z West Endu. I obowiązkowe przewrotne poczucie humoru."
Nic dodać, nic ująć. Może oprócz tego, że to piękny świeży ogórek z różą i cudowną zamszową skórą.
Chcę więcej map!
Czwartek. Acqua di Parma, Sandalo (Sephora, Lulua)
Brązowa Ingredient Collection włoskiej marki Acqua di Parma oddaje hołd cennym składnikom perfumeryjnym i rzemieślniczym tradycjom. I tak też są te zapachy podane. W duchu klasycznej elegancji i z atencją dla szczegółów. Flakony skryte są w pokaźnych ciemnobrązowych pudełkach przypominających ciężkie szkatułki lub pudełka na cygara.
Prostota zewnętrznego opakowania ujawnia po otwarciu ukośnie ściętego wieczka bogactwo środka. Tam umoszczony na złotym atłasie flakon pyszni się niczym elegancki zegarek lub jubilerski klejnot.
To pudełko jest bez dwóch zdań przedmiotem wielce ozdobnym. Widzę je na stylowym drewnianym ciemnym biurku. Jego powierzchnia pokryta jest specjalną fakturą o strukturze drobnej siateczki, która dodaje całości eleganckiego i nieco konserwatywnego looku. Prosta złota etykieta z herbem marki zawiera wypisaną stylową kursywą nazwę składnika, któremu pachnidło jest poświęcone.
W moim przypadłku jest to Sandalo, które nosiłem w czwartek. To najnowszy dodatek do Ingredient Collection, który wcześniej dostępny był jako tzw. exclusive wyłącznie w Harrodsie. Sandalo nie jest typowym sandałowcem. To bogata, otulająca kompozycja z aromatyczną lawendą, ciepłym kardamonem i słodyczą ambry i fasoli tonka.
Zapach idealnie koresponduje z elegancją opakowania. Jest dojrzały, intensywny i świadom swojej wartości i wyrafinowania. Podsumowując: "tu jest jakby luksusowo!"
Piątek, Ormaie, 28° (GaliLu)
Dawno nie spotkałem marki, która przykładałaby taką wagę do najmniejszych szczegółów podania swoich perfum. W Ormaie każdy niuans ma znaczenie i kryje za sobą jakąś ciekawą historię lub przesłanie. W czasie rozmowy z okazji wprowadzenia marki do GaliLu, jej współzałożyciel - Baptise - odkrywał je przede mną jeden po drugim.
Pierwsze co rzuca się w oczy to wesołe, kubistyczne logo. Ta kompozycja kształtów i kolorów nawiązuje do jedynych w swoim rodzaju, inspirowanych rzeźbą Brancusiego, korków perfum wykonanych z ekologicznego drewna bukowego. I już mamy dwie artystyczne inspiracje!
Ale Ormaie ceni sobie nie tylko artystów, ale i rzemieślników-pasjonatów. Pudełko, które przypomina tekturową tubę na rysunki, wykonane jest z włoskiego papieru o mikrostrukturze, na którym logo, nazwa zapachu i nazwa marki wydrukowane zostały metodą hot-stampingu przy użyciu starych maszyn firmy Heidelberg. I to widać, a nawet czuć pod palcem!
Zdjąwszy górną część tuby naszym oczom ukazuje się - niczym rzeźba - wspomniany korek; inny dla każdego zapachu - symboliczny, opływowy, geometryczny i wesoły. Przylega mocno do klasycznego szklanego spodu flakonu dzięki magnesowi. Na jego spodzie zaś powtórzono wygrawerowane w drewnie logo.
Opakowanie zapachów Ormaie to szczyt przemyślanego designu. Z wielką przyjemnością biorę do rąk białą tubę, lubie patrzeć na kolorowe logo, bawię się magnesem by móc dotknąc wypolerowanego korka, a szklane fasety na flakonie cudownie rozszczepiają światło słoneczne.
A skoro o słońcu już mowa, to było go mnóstwo w moim piątkowym zapachu dnia o jakże ciepłej nazwie 28°. Te perfumy to lato w butelce! Są cytrusowe, białokwiatowe, solarne, kremowe i delikatnie gourmandowe. Przywodzą na myśl plażę i rozgrzaną skórę posmarowaną wonnym olejkiem do opalania. Pachną też letnim powietrzem wypełnionym ozonem. Jeden psik i jesteś na Mauritiusie. Albo na Sri Lance. Albo na Seszelach... Albo jesteś w Warszawie i masz to szczęście, że po czterech dniach deszczu i szarugi wychodzi w końcu słońce i pięknie podkreśla twój zapach dnia.
Sobota, Diptyque, Eau de Minthé (GaliLu)
Diptyque to nieomylnie czerń i biel, piękne liternictwo, grafiki malowane tuszem i owale. Ten kształt jest wpisany w dziedzictwo marki, a znalazł tam swoje miejsce dzięki ukochaniu Starożytności. Założyciele Dityque czerpali z niej garściami, a owalny wzór pojawił się początkowo na drukowanej tkaninie nazwanej Prétorien od tarcz rzymskich żołnierzy pretoriańskich.
Na pudełku nowego zapachu Eau de Minthé odnajdujemy wspomniane logo otoczone adresem pierwszego butiku, a wypełnione roślinną grafiką i nazwą skreślnoną literami, które są - na mój gust - połączeniem stylistyki secesyjnej i ... kowbojskiej.
Czerń pudełka przecina biała linia. Ale to złudzenie. To od niej zaczynamy otwieranie zapachu, rozsuwając poły zewnętrzej czarnej obwoluty. Po jej zdjęciu zostaje czysto-białe płaskie pudełko z medalionem-etykietą po środku (mam zamiar, oczywiście, je do czegoś wykorzystać).
A w środku jeszcze więcej owali. Po uniesieniu wieczka pudełka naszym oczom ukazuje się transparentna bibuła z nadrukowanymi etykietami najpopularniejszych zapachów i świec Diptyque - Tubereuse, Tam Dao, Philosykos, Baies, Maquis... Otacza ona owalny flakon z czarną obręczą (woda perfumowana) i powtórzonym liternictwem nazwy oraz grafiką.
Ale każdy fan Diptyque wie, że to jeszcze nie koniec. Wszystkie etykiety perfum marki mają swój rewers, swoją kontynuację. W przypadku Eau de Minthé na odwrocie, poprzez płyn pachnidła, widzimy twarz młodej nimfy wodnej - Minthé - przemieniającej się w krzak mięty.
Jesteście ciekawi czemu spotkał ją taki los? Jak to w mitologii bywa w grę musiały wchodzić afera romansowa, wściekłość i kara... Przy sobocie romansowałem z tym współczesnym fougerem, w którym przedawkowana, roślinna i nie upiększona na siłę mięta rośnie w cieniu paproci. Jej droga na spotkanie z dziką różą usłana jest zaś szorstkawym geranium.
Niedziela. Etat Libre d’Orange, Experimentum Crucis (www.beautyboutique.pl, Lulua)
Ostatni dzień mojego 'pudełkowego tygodnia' i ostatni, niedzielny unboxing. Ale za to jaki! Nie dość, że kocham tę markę od lat, miałem okazję dwukrotnie przeprowadzać wywiad z jej właścicielem, to jeszcze ten konkretny zapach oczarował mnie i posiadł do cna. Jak nic dotychczas w tym roku! Zobaczcie i posłuchajcie jak go podano!
Klasyczna bryła flakonu Etat Libre d'Orange, ale obleczona w głęboki, transparentny granat. Ta sama 'narożna' etykieta (Etienne uwielbia być na krawędzi!), ale w metalu i kolorze miedzianego złota. Pogłębione wrażenie trójwymiarowości. Na niej wygrawerowane kształty rodem z ryciny o ruchu planet i rozbite litery, które, po chwili uwagi, skłaadają się w imię i nazwisko ISAAK NEWTON.
To on i jego teoria grawitacji, a także tzw. eksperyment krzyżowy (experimentum crucis) mający ją uwiarygodnić, były inspiracjami dla Etienne'a de Swardta i twórcy kompozycji Quentina Bischa.
Flakon skryty jest w pokaźnym, białym pudełku z metalową etykietą na krawędzi, złotym, 'kasetonowym' wieczkiem i wystającą z boku małą francuską flagą. Ten motyw jest obecny na klasycznych flakonach ELdO, ale w postaci poczwórnego okręgu w kolorach narodowych Francji. Zawsze przywodzi mi on na myśl Rewolucję Francuską, a marce przecież braku rewolucyjności zarzucić nie można.
Pociągnąwszy za flagę otwieramy niesamowitą przestrzeń. Niczym domek dla lalek lub mały ołtarzyk, naszym oczom ukazuje się prywatny buduar kompozycji Experimentum Crucis! Buduar ze złoconymi tapetami, biało-złotym sufitem i lustrami tworzącymi niesamowitą kalejdoskopową iluzję. Takiego wnętrza pudełka na perfumy jeszcze nie widziałem jak żyję!
Kto mieszka w tym ekskluzywnym apartamencie? Róża! Wielka, piękna róża. Z razu świeża i soczysta owocami liczi, innym razem pikantna od kminu. Elegancka, wpatrzona w swoje odbicie w lustrze, a za chwilę zwierzęca, tarzająca się na pluszowej podłodze swojej wysmakowanej komnaty. Róża totalna, która mnie w sobie absolutnie rozkochała.
Może to więc róża spadła na głowę Newtona, a nie jabłko?
A Wy, przywiązujecie wagę do tego jak podane są perfumy?
Nie każde pudełko zasługuje na uratowanie przed koszem na śmieci, ale są takie, które zostają dłużej niż same perfumy. Po prostu są piękne!